Wygodnie usadowiłem się w oknie, pod łokcie położyłem
poduszkę, żeby było mi miękko. Zapaliłem papierosa i zacząłem śledzić
wszystko co dzieje się na ulicy, a było na co patrzeć.
Bo oto Andzia, znany żołnierz w okolicy, zdąża w stronę ulicy Zachodniej,
obejmując niedwuznacznie pana Tadzia, osiedlowego hydraulika i niepoprawnego
hulakę. Madzia wytoczyła na środek jezdni balię i pierze, namiętnie pierze
męskie koszule i damskie falbanki, a auta uliczne nie mogąc jej minąć,
czynią rumor na całą okolicę.
Patrzę sobie wygodnie z okna, jak na niewygodnym zydelku, siedzi, wręcz
na chodniku, Jan, ojciec Janiny, który spogląda głęboko w siebie i pali
wielopokoleniową fajkę, za fajką. Koty, psy i jarmuły przyogrodowe, wołają
zwierzęcym głosem o pokarm i bezwstydnie, na oczach umorusanej dziatwy,
tworzą następne pokolenia.
Siedzę w oknie, poprawiam puchową poduszkę, bo łokcie zapadają się do
ramion. Prostuję nadmiernie zgięte kolana. Palę kolejnego papierosa i
patrzę, patrzę, gdyż na co dzień mam ciekawski wzrok. Oczy wysupłuję w
dół, na ulicę i spostrzegam Janinę, córkę Jana, jak opuszcza naszą klatkę
schodową, z portmonetka w dłoni. Najprawdopodobniej udaje się na zakupy
do warzywniaka, mięsnego i Czerwonej Spółdzielni. Poczekam na nią i spojrzę
w dół, do jej siatek, co też zakupiła ze swego starego portfela.
Oglądam dalej rozszalałe psy i jarmuły, zadymionego Jana, ojca Janiny,
Madzię w mydlinach, rozjechaną przez zbuntowane samochody. Patrzę na Andzię,
który lubieżnie miętosi hydrauliczy drelich.
Siedzę w oknie i czekam na Janinę. Czekam aż zegarek z miętosza się w
dłoni, a włos siwieje jeden po drugim. Czekam długo i marznę, bo wiaterek
upatrzył sobie w oknie Feliksa i dmucha, do sił, do czoła.
Z za zakrętu, od kierunku restauracji Ludowej, wyłania się Janina, córka
Jana. W rękach dźwiga ciężkie siatki, jedne przez drugie i siatkę przez
torbę. Oczy, wysiłkiem wzrokowym wypuszczam do parteru, aż dyndają na
wietrze. Spoglądam, wypatruję janinowe zakupy do dna. Czegóż tam nie ma,
co też tam są i Byczki w Tomacie, za pomocą sera, kurczak przeznaczony
na rożno, sałata z kapustą i koper, chleb pszenny, wielomączny, marchew
nadziewana śledziem, drogi zakup, pięć metrów makaronu, mięso jadalne,
przecier zakupiony, ziemniaki na mokro, z grochem i fasolą nakładczą,
prochy sypkie i stałe, oraz mapa wielorakiego jadła i smaków z okolic
Łomży. Ciekawie spoglądam w janinowe siatki i torby, choć mi już zimno,
choć im głodno. Cieszę się, że Janina, córka Jana Fajczarza wróciła. Z
mej uciechy i radości puszczam bańki nosem, które wiatr unosi nad całym
spektaklem ulicznym.
Cieszę, cieszę się szczerze, że Janina wraca zdrowa i cała, bo to nigdy
nie wiadomo, czy kozioł stały, czy owca mokra. Na naszych ulicach i w
sklepach czają się różne pułapki i zakręty, bo oto niedźwiedź sklepowy
nasypie nam sierści niedźwiedziej do kaszy i wyszczerzy swe kły zębiaste,
a wtedy, ze strachu, jesteśmy gotowi głową wybić witrynę sklepową i ubarwić
ja krwią naszą i waszą. Może zerwać się raptem ulewa, deszcz nagród, a
my bez parasola i co wtedy? Miedzy nagrodami nie daj Boże znajdzie się
pralka, produkcji Zakładów Wirowych, imienia Wiecznej Stali i spadnie
komuś na głowę, który zapomniał parasola, lub czapki filcowej. Taka Janina
wróciła by do domu z tęgim guzem na głowie. Przy fasadach domów czyhają
myszy ludojady i niecne zwidy, które tylko czekają dogodnych okazji. Rozpędzony
tramwaj uliczny, bez dzwonka, kierowany przez pijanego zazwyczaj motorniczego,
bezczelnie pomyka naszym miastem, ze wschodu na zachód. Wtedy łatwo stracić
nogę, lub rękę dzierżącą zakupy. Byle koza wchodząc na krzywe drzewo zwichnie
nogę, nie mówiąc o Janinie, córce Jana, która mogłaby zwichnąć dwie nogi
i pół ręki, a nasze miasto jest pełne krzywych drzew i krzewów.
Janina wraca z zakupów cała, nie poplamiona krwią, z nogami prostymi u
stawów i bioder, dzierżąc w dłoniach siatki pełne jadła i okolic jadlnych.
Dzierży w dłoniach torby produktów odjętych sklepom i sklepikom, za pomocą
pieniędzy papierowych i brzęczących monet z awersem i rewersem. Janina
wraca tak cała, że Jan, ojciec janinowy, oderwawszy od ust kolejną fajkę
palną, otwiera kluczem metalowym drzwi od ich klatki schodowej i razem
wracają do mieszkania, z używalnością kuchni, by uwarzyć zupę jadalną.
Uspokojony opuszczam me okno, bo spektakl zakończył się szczęśliwie, poduszka
wygniotła się na puch, wszystkie moje papierosy znalazły się już w płucach,
a sam zmarzłem na kość zgrzebną i wywłokę mokrą.
Szczęśliwy, mimo zimna, zamykam okno na klamkę.
Jest szesnasty listopada, dwa tysiące trzeciego roku.
|