Opowiadania:
Mgła snuje się, liże miasto, wpełza do ogrodów, spowija ulice. Och, jakże lepko jest i ciężko, gdy noc styka się z dniem. Ołowianie i szaro dookoła, więc budzą się szczury, bo to jest ich godzina. Wybiegają na krótkich, różowych nóżkach na ulicę, żeby obserwować mokre od mgły, niepotrzebne kartki papieru, które poranny wiaterek miota ulicami. Zimny i mroczny jest ten nasz poranek, który nam świta, więc ludzikowie z podniesionymi kołnierzami przemykają gdzieniegdzie, między szczurami na krótkich nóżkach i kartkami papieru targanymi przez poranny wiatr. Przemykają od krańca szarej ulicy, do jej krańca. Od mostu do szczura od szczura, do krańca ulicy. Budzi się portowe miasto, wstaje się portowy dzień, leniwie, powoli, gnuśnie. Jakże długi ten poranek. Który zaczął wpisywać się w ranki i przechodzić pod szkło, zamglone, prawie mleczne.
Poranny ruch, wibracyjka, szepty wiatru, trucht i mlaskanie szczurów, zamierają na chwilę. Stworzył się bezruch teatralny, cisza, by dać miejsce temu jedynemu o tej porze, prawdziwemu dźwiękowi. Miasto przeszywa przeraźliwe wycie dobywające się z mgły, biegnące od strony portu. Zamarły w bezruchu szczury, zawisły w powietrzu niepotrzebne kartki papieru, bo miasto portowe wypełnił donośny dźwięk syreny okrętowej, taki, jaki słyszymy podczas mgieł, wtedy, gdy dookoła jest ciemno. Przeciągły, przenikliwy dźwięk syreny, przerywany ciemno-mleczną ciszą, powtarzany raz po razie zbudził Janinę, córkę Odjana. Janina zbudziła się na poddaszu portowego miasta, siadła na łóżku, zakryła dłońmi swą młodą twarz i wybuchnęła rozpaczliwym płaczem. Twarz zakrywała coraz mocniej i mocniej, a między palcami wytryskały potężne łzy, zraszają ściany skromnej izdebki.
Janina zrywa się z łóżka i przegina się z lewa na prawo, tłamtoszy od mokrej ściany, do mokrej ściany. Odrywa dłonie od oczu, by chwycić garść włosów, żeby wyrwać je w rozpaczy i cisnąć przed siebie, daleko. Nos wtłacza w twarz, gdyż tak jest smutniej, tragiczniej, bezdenniej i łzawiej. Janina wciąż płacze i płacze i wciąż zalewa izdebkę na portowym poddaszu, łzami o smaku słonego morza, pełnego meduz i wodnych opiatów.
Nagle izbę wypełnia głos Janiny, wydobywający się z janinowego dna, które mieści się na obrzeżach jej ciała i u samego dołu młodego organizmu.
-Janie!! Janie, odpływasz okrętem daleko od portowego brzegu, daleko ode mnie i naszych wspólnych janostw. Janie, nie budź tak rozpaczliwie tą tubą okrętową. Zamilcz, bo nie strzymam od tych łez i rozpadnę się na kawki, które zastaną tak do twego powrotu, jeżeli je wpierwej nie zjedzą szczury portowe. Janie, Janie synu Janela, marynarzu dalekomorski, zawróć swój okręt z powrotem do portu, zawróć czym prędzej, nim wstanie dzień.
Janie!!!
Rozniósł się rozpaczliwy głos ponad miastem portowym, aż szczury na różowych, krótkich nożkach i nieliczni przechodnie z podniesionymi kołnierzami podnieśli swe głowy w stronę portowego poddasza, w stronę ciemnej izdebki.
Głosów usłyszał również Jan, syn Janela, marynarz dalekomorski, który skulił się w sobie, w swym poczuciu winy i poprwawiwszy czapkę marynarską na swej marynistycznej głowie, zawrócił okręt w stronę miasta portowego, nim nastał dzień.
-Janino, wracam!!!
Tubalną przez megafony okrętowe, w stronę miasta, lokalnego morza, aż po ocean.
-Janie, nie zdąrzyłam rozpaść się w kawałki, więc jestem wciąż cała i cała mnie weźmiesz, nim zajdzie dzień i nie nastanie portowa noc. Janie, przyspiesz swój okręt za pomocą śrub i niebotycznych silników, by zacumować na poddaszu za niecałe pięć do sześciu minut, a ja w tym czasie wytrę łzy ze ścian, wysuszę podłogę, wywlokę nos na zewnątrz i włosy poprzyklejam do głowy. Spiesz się kochany, ponaglaj okręt, ponaglaj.
Kobiecy sopran niósł się ponad portowym miastem, ponad wodą, wprost do uszu Jana, który przyspieszał swój okręt, aż mu się kurzyło z uszu i bańki nadmuchiwały się z nosa i gardzieli.
Szczury i przechodnie odwrócili swe głowy w stronę nabrzeża portowego, a mgła poranna opadła na dno miejskich rondli i brytwan. Nastał kolejny słoneczny dzień, jak gdyby nic, jak gdyby nic się nie zdarzyło. Po prostu spadła kartka z kalendarza, albo ją ktoś zerwał.
Lubię szczęśliwe zakończenia, a wtedy sobie trochę popłaczę, tak, że muszę potem sumiennie ścierać podłogę.