Józio
z Mateuszem i Olgerdem udali się na piszą wędrówkę daleko hen, przed siebie,
a w tej wędrówce mieli swój cel i twarde założenia. Przezornie zaopatrzyli
się w legitymacje upoważniające do wolnego wstępu do lasów państwowych,
oraz inne dokumenty, w zapas kiełbas, chleba jadalnego i w wodę pitną. Na
nogi przywdziali skórzane buty sznurowadłami wiązane, na łydki, uda i pupy
naciągnęli mocne spodnie z sukna tkanego w mereszkę. Ramiona przykrywały
kurty do kolan, w kolorze łąk i lasów krajowych. Na ramiona przytroczyli
plecaki skórzane, pełne kiełbas, chleba, wody, zaświadczeń świadczących,
że to, że tamto, upoważnień dających nieograniczone możliwości do tego i
tamtego, certyfikatów na wszystko co możliwe, oraz legitymacje upoważniające
do nieograniczonego przemierzania lasów iglastych i liściastych.
Szli, szli ochoczo, nogami na przód, rękoma do przodu, uzyskać to, co było
z góry zaplanowane i omówione szczegółowo. Krok w krok, mus w mus, plan
w plan, noga w nogę, raz dwa, raz dwa. Co krok to bliżej, co noga i tułów
ruchome jeszcze bliżej, bliziutko. Józio, Mateusz i Olgerd byli blisko swego
celu, gdzie na podstawie zaświadczenia spytać mieli szczygła lotnego, jak
załatwia swe potrzeby biologiczne. Na podstawie zezwolenia obejrzeć mieli
siusiaka szczygłowego i zanotować tor moczu ptasiego. Obejrzeć musieli trawę
zieloną czy rośnie, a jeżeli rośnie, to w jakim kierunku. Człowiekowi leśnemu
wydać mieli certyfikat na leśność i człowieczeństwo w tej leśności, oraz
inne i jeszcze wiele inne. Wszystko to już, już zaraz, bliziutko, bliziutko,
nadbliziutko, już zaraz, prawie uchwytne.
Stoją w ostoi leśnej, zielonej na wszędy, od tych drzew omszałych i igieł
ostrych botanicznie. Stoją, a główka w prawo, główka w lewo, i zielono im
w oczach, aż do mózgu, tego pod czapką. Stoją, a tu niedźwiedź wyrósł im
na całą długość z pod paproci i zaprosił do tańca po lesie całym, więc puścili
się w tany zamachem siarczystym, a ochoczym na wszędy. Józio, Mateusz, Olgerd
i niedźwiedź wirują wśród drzew, aż kora odpada z hukiem, czyniąc echo i
pogłos leśny. A trawy i grzybostan jęczą stratowanym jękiem, aż pisk wytłacza
się z ptaków i sów nocnych. Tańczą, tańczą dookoła lasu. Noga zamaszysta,
futrzana łapa, futrem dookoła. Wirujący korpus z tułowiem odzianym i dalej
i dalej. Głowa w głowę, pysk po pysku i w drzewo i w pień, raz, dwa, trzy,
raz, dwa, trzy i jeszcze, od zachodu do zachodu i dalej na wschód. Józio,
Olgerd i Mateusz zdyszani dychem niedźwiedźim zapominają o misji, o celu
wyprawy. Pocedury, certyfikaty, zaświadczenia fruwają po lesie między igłami,
a liściem, aż ptaki i borsuk podściółkowy, oraz masarna kwiczą kwiczem na
kwiczoła, sprzymierzeńca taneczników niebywałych.
Józio z Mateuszem oraz Olgerdem przetańczyli las cały, aż spodnie, z utkanego
krajowego sukna, odpornego na cudzoziemstwo i ostoję leśną, poszarpał niedźwiedź
świszczypała, tancerz jeden taki. Gdzie wasze legitymacje, kwity, zaświadczenia,
certyfikaty, upoważnienia. Gdzie wasza misja, gdzie słowo i damięż. Mateuszu,
Józefie i Olgerdzie odejmuję was od niedźwiedzia, od lasu, druzgotem z popielałego
i bladego. Konieczny jest powrót, a za powrotem mocniejszy powrót, by być
zawróconym w całej swej rozciągłości. Świat jest dziwny i złożony, kapryśny.