Opowiadania:
Waldemar z Piemontu podczas
suto zakrapianego śniadania w oficynie u zbiegu ulic Morskiej z Górską opowiadał
mi w szczegółach, jak posiadając jeszcze wówczas paszport konsularny pracował
przy spryskiwaniu lasów państwowoych środkami odpowiednimi dla potrzeb.
Mówił, iż były to czasy, gdy z głośników słyszeliśmy głos tow. Gomółki,
a na ekranch kin głosowi temu towarzyszyła ślina zebrana w formie sztywnej
piany w kącikach ust.
Waldemar wraz z byłymi obszarnikami - jak mówił - oraz innym elememntem
nieciekawym klasowo dosiadał sterów maszyn jednopłatowych zwanych przez
rewizjonistow awionetkami. Synowie klasy robotniczej, oraz chłopów o niskim
areale zasiadali już w dłupłatowcach i mocno trzymając stery rozglądali
się na boki czy inni ich widzą. Z oczu ich biła zasłużona duma i odrobina
pychy.
Członkowie partii robotniczej, ci legitymacyjni, wolnym krokiem pewni swych
słusznych przywilejów podchodzili do swych trzypłatowców niby nie oglądając
się za siebie, niby że nic, usadawiali się wygodnie w fotelach wykładanych
czerwonym pluszem. Poszum ich silników miał jakby inny wymiar, bardziej
postępowy i wolny od wstecznictwa.
Był podobno jeden ktoś, co miał nawiasem mówiąc skrzypiącą teczkę ze świńskiej
skóry środkiem zapinaną na pasek. Niektórzy widzieli u niego pióro wieczne
na tłoczek. Miał jasne, małe oczy i włosy czesane do góry. Takim był ten
ktoś, ten jedyny, który rozsiadał się w czteropłatowcu. Hej był ci on...
mlaskał z zachwytem Waldemar z Piemontu.
A kiedy wypłacano nam pieniądze z góry, lub trzynastkę, to jego sto złotych
brutto było o wiele większe niż tych partyjnych, nie mówiąc już o naszych.
Nasze były najmniejsze i na deszczu lub w spoconych dłoniach puszczały farbę.
Waldemar z Piemontu rozmarzył się. Gałki oczne wywrócił do tyłu, by móc
lepiej spojrzeć w głąb swego mózgu, tak znaczące były jego wspomnienia.
Zapadł w siebie, aż mu herbata wystygła.