Opowiadania:

Poranek. Mgły ułożyły się dywanikiem na wszystkim bez wyjątku. Wiaterek dmuchnął nieśmiało, zapowiadawczo. Przylepione oczy otworzyły się z wolna, jeszcze prawie niewidzące, zaszłe bielmem snu, ciężkie i przekrwione. Członki drętwe, nie naoliwione, gnuśne, bezwolne. Tułów ciężki, odziany w wilgotną piżamę, mokrą od dręczących snów.
Budzi się dyktator. Dyktator dochodzi do siebie. Budzi się władca i długo człapie, człapie w sobie, patrząc kaprawo zaropiałymi oczkami wróg sufitu sypialni władczej. Rozciera senne dłonie o sztywne kolana, o sztywny kark dziobaty od strupów cukrzycowych. Dyktator siedzi na skotłowanej pościeli i dłubie między paluchami u nóg. Dłubie długo i pochylony ogląda grzyba między palcem serdecznym, a południowym.
Dyktator ziewa, ziewa i ziewa i przysłuchuje się wiaterkowi, który zapowiada. Władca przesuwa zaropiałe oczko, przesuwa powoli, powoli ku oknu, by spojrzeć na poranną mgiełkę i znów ziewa, ziewa wprost szaleńczo, na całe wrota osobowości. Wstaje, prostuje krzyże, które nie dają się wyprostować, więc człapie zgięty, z ręką wysuniętą do przodu, by oprzeć się o biurko i podpisać groźną ustawę, która niebawem wywoła w kraju rewolucję.
Ludu roboczy, proletariusze wszystkich gmin, łączcie się, zastygnijcie w oczekiwaniu i obserwujcie, obserwujcie bacznie, bo albo dyktator ustawę podpisze, albo niepodpisze i z powrotem położy się do łóżka, gdyż może być taka jego wola. Decyzja należy do niego.